Przejdź do głównej zawartości

"Do trzech razy sztuka"



III ciąże, I poród 

Tak... te słowa ciągnęły się za mną przez całe dziewięć miesięcy... Ale zacznijmy od początku.

                                                         Kwiecień 2017
Ten miesiąc zapowiadał się jak każdy inny. Nic nadzwyczajnego nie miało się wydarzyć. Nie staraliśmy sie o dziecko, nie spieszyło nam się. Nie naciskałam, mój mąż też nie. Okres miałam zawsze regularny. Dzięki aplikacji wiedziałam kiedy mam owulację - oczywiście kilka razy sprawdziłam podczas usg czy na pewno mogę na niej w przyszłości polegać. Przed świętami po pracy wróciliśmy do domu. Wieczorem doszliśmy do wniosku, że zbyt długo zwlekamy z ciążą. Zajrzałam do telefonu. Idealnie, jest owulacja. 27 kwietnia zrobiłam test ciążowy. Zobaczyliśmy piękne dwie kreski.

                                                                   Maj 2017
Majówkę mieliśmy wolną. W poniedziałek pobiegłam zrobić badania z krwi. Wieczorem był już wynik potwierdzający ciążę. Taka radość nas ogarnęła, że się udało... Od razu pochwaliliśmy się rodzicom. W środę byłam w pracy, pojawiło się plamienie... wystraszona wychodziłam kilka razy na dwór i próbowałam umówić się do lekarza. Udało się. Wizyta w piatek. Zrobiłam raz jeszcze bete. Przyrost był. Nie brałam w ogóle pod uwagę, że może dziać się coś złego. Na wizytę poszłam sama. Był pęcherzyk. Pani doktor przepisała zapobiegawczo duphaston. Zapytała się czy chce pracować. Oczywiście, wtedy bardzo chciałam. Przecież nic się nie działo. Minęły kolejne dwa tygodnie - jest serduszko, które tak pięknie bije. Ze względu na ciągle plamienia i okromne mdłości zdecydowałam się na zwolnienie. W między czasie wybrałam lekarza, który miał prowadzić ciążę. Dzień wcześniej spakowałam wszystkie badania do segregatora "jestem w ciąży", cieszyłam się, że już jutro po raz pierwszy Dzidziusia zobaczy mój mąż. W środę 31 maja nie było mdłości. Brak plamienia. Zaniepokoiło mnie to. Nic nie mówiłam mężowi. Przed gabinetem ogarnęło mnie dziwne uczucie, do dzisiaj nie umiem tego opisać. Poszłam do łazienki, wyciągnęłam wszystkie dokumenty z segregatora i wytarłam łzy. Nadeszła w końcu nasza kolej. Położyłam się. Mąż usiadł obok i trzymał mnie za rękę. Pani doktor oglądała dokumentację poprzedniego lekarza i zachwalała przepiękny przyrost bety na początku ciąży... Przy wykonywaniu usg uśmiechnęła się, niestety trwało to chwilę.. nagle odwróciła ekran i zaczęła w skupieniu badać. "Bardzo mi przykro, serduszko nie biję". Zamarłam. Poczułam okropny uścisk ręki przez męża. Dostałam skierowanie do szpitala. Tyle pamiętam z wizyty.

                                                         Czerwiec 2017
Mąż wziął urlop. Całą noc płakaliśmy, nie chciałam od razu jechać do szpitala. Chciałam być z mężem. Płakałam wtulona w niego. Trzymałam rękę na brzuchu i płakałam. Spakowałam torbę. Nie wiedziałam co mnie czeka. Nie wiedziałam jak to wszystko będzie wyglądać. To był 1 czerwca... dzień dziecka. Ubrałam się na czarno (od tamtej pory tak się ubieram). Pojechaliśmy do szpitala z samego rana. Na izbie było mnóstwo kobiet w ciąży czekających na ktg. Nie płakałam. Nie chciałam, żeby ktoś się domyślił z jakiego powodu tu jestem. W szpitalu wykonali ponownie usg i pobrali krew. "Bardzo mi przykro..." - w dalszym ciągu starałam się nie płakać. Poinformowano mnie o całej procedurze i odesłano do domu ze względu na brak miejsc. Lekarz prosił abym się pojawiła następnego dnia z rana. Wychodząc zauważyłam kobietę, która plakała wtulona w ramię męża. Wiedziałam dlaczego...
To już druga noc nie przespana. Oglądałam w Internecie na czym polega łyżeczkowanie... miałam nadzieję, że to tylko zły sen, że zaraz się obudzę... że ten koszmar skończy się. Niestety tak nie stało się. Ponownie pojechaliśmy do szpitala. Mąż musiał jechać do pracy, nie dostał wolnego... czekałam sama na poczekalni. Przyjęli mnie. Leżałam na sali z dwiema kobietami po pięćdziesiątce. Rak - ponownie wykonywały szereg badań. Wtedy pomyślałam, że nasza tragedia jest mniejsza... że ja nie jestem chora, że jeszcze będę miała dzieci... i przede wszystkim będę żyć.
Kilka razy miałam robione usg przez różnych lekarzy. Ordynator podjął decyzję, dostałam tabletki na wywołanie krwawienia. Leżałam na łóżku i czekałam na męża. W między czasie panie zostały wypisane do domu, zostałam sama. Położna pomogła mi zamienić łóżka. Chciałam leżeć obok okna. Przyjechał mąż. Nie rozmawialiśmy. Trzymał mnie za rękę. O godzinie dwudziestej musiał wyjść. Wieczorem przyjęli kobietę. Krwotok - poronienie. Bardzo szybko opowiedziała mi o swoim życiu. W wieku 30stu lat jest mamą szóstki dzieci i w sumie z ulgą odetchnęła, że nie będzie siódmego dziecka. Aż mi się słabo zrobiło... odwróciłam się i udawałam, że śpię. Łzy spływały po policzkach. Życie jest takie niesprawiedliwe. W sobotę rano przenieśli tą kobietę na inną salę i przyjęli dziewczynę, którą widziałam w czwartek na poczekalni. Bardzo szybko znalazlyśmy wspólny język. Ja w dalszym ciągu nie zaczęłam krwawić. Ona dostała krwotoku w nocy. Opowiedziała co się działo z jej organizmem. To było straszne... sobota minęła szybko. Z G. dużo rozmawiałyśmy. Nawet były momenty, że się śmiałyśmy. Wieczorem po usg decyzja o zwiększeniu dawki leku. Po około dwóch godzinach zaczęło się. Okropne skurcze. Wymioty, dreszcze. Krwawienie. Wtedy na nocnej zmianie była okropna położna. "Pani pilnuje, żeby płodu nie wyrzucić". Aż mi słabo jak o tym piszę. Pilnowałam. Plakalam. Pisałam do męża jak bardzo mnie boli. Chciałam umrzeć w tamtym momencie. W niedzielę miałyśmy usg. Obydwie bałyśmy się łyżeczkowania. Moją przemiłą koleżankę wypisali, ja zostałam. Poszłam się wykąpać. Do łazienki weszła G. Mocno mnie przytuliła i powiedziała, że następnym razem się uda i będziemy razem spacerować z brzuchami. Nie byłyśmy nawet z tego samego miasta...
Zabrali mnie na zabieg. Mąż opowiadał, że słyszał tylko odgłosy metalowych narzędzi. Nie trwało to dluzej niż 10 minut. Wypisałam się na żądanie tego samego dnia. Nie chciałam być sama. W domu mąż zrobić pyszny obiad. Ogarnął nas taki spokój. Już teraz wiem, że wtedy nie umieliśmy że sobą rozmawiać. Nie umieliśmy się przed sobą otworzyć. To była wielka tragedia dla nas. Każdy przeżywał na swój sposób. Do pracy wróciłam po dwóch tygodniach zwolnienia. O tym co się stalo wiedziały tylko dwie osoby. Nikt nic nie podejrzewał. Pozostali pracownicy myśleli, że znowu dopadło mnie zapalenie nerek i dlatego mnie nie było. Ja ich nie wyprowadzałam z błędu. Tydzień później dostałam krwotoku - powikłanie po zabiegu. Sytuacja szybko została opanowana. Wtedy od lekarza usłyszałam "pierwsze śliwki robaczywki"... miałam dosyć, nie radziłam sobie. Przed mężem udawałam twardą. Płakałam przed każdym wyjściem do pracy. Przecież powinnam być w ciąży... Przecież to nie tak miało wyglądać... tak wyglądał każdy mój dzień.

                                                               Lipiec 2017
Niestety nie było lepiej. Miałam dosyć. Byłam zła na cały świat. Rosła we mnie nienawiść. Do tamtego momentu nigdy nie byłam osobą asertywną. Po powrocie do pracy od bliskiej osoby usłyszałam, że nie mam uczuć, nie mam wartości i dlatego tak się stało, żebym miała nauczkę. Ta nienawiść rosła we mnie z dnia na dzień. Czy ja na prawdę taka byłam? Czy na prawdę sama doprowadziłam do takiej sytuacji? Kiedyś mądrzyłam się, że nigdy nie będę rodzić naturalnie ani karmić. Czy to jest kara? Obiecałam sobie, że już tak nie powiem, nie pomyślę. Nikt ze mną nie rozmawiał na ten temat. Nikt nie pytał jak się czuje, czy się trzymam. Był ze mną tylko mój mąż.

                                                           Sierpień 2017
Nie sprawdziliśmy wtedy dlaczego tak się stało, nikt nam o tym w szpitalu nie mówił. Slyszalam tylko tyle, że tak się zdarza. Poszłam na wizyte do mojej pani dokto, która miała prowadzić ciążę. Wszystko świetnie. Możemy starać się o dzieciątko. Nie byłam jeszcze na to gotowa. Nie rozmawialiśmy nawet o tym.   

                                                        Wrzesień 2017
Cieszyliśmy się sobą. Polecielismy na wymarzone wakacje. Odetchnęłam. Udawałam, że nie pamiętam co się wydarzyło na przełomie maja i czerwca. W polowie września pojawił się okres.

                                                     Październik 2017
Tak... znowu udało się! Są dwie piękne kreski. Jaka ja byłam szczęśliwa. Powtarzałam mężowi, że to na pewno dziewczynka! Byłam pewna, że się uda. Beta pięknie rosła! Byłam już zapisana do lekarza. Postanowiłam, że teraz za każdym razem wchodzić z mężem. Radość nie trwała długo. W piątek wstałam do pracy. Zobaczyłam krew. Napisałam smsa z prośbą o urlop. Tego samego dnia pojechaliśmy do drugiego gabinetu gdzie przyjmowała pani doktor. Powtarzała, że poradzimy sobie i nic się nie wydarzy. Przepisała leki, wypisała zwolnienie i kazała leżeć. Niestety dwa dni później dostałam krwotoku. Poronienie samoistne. Pękłam po raz drugi. Miałam dosyć. Nie chciało mi się żyć. Nie kontaktowałam się z nikim. Mamie napisałam smsa, że przez jakiś czas nie będę się pojawiać. Zastanawiałam się dlaczego muszę być taka beznadziejna. Powiedziałam mężowi, że jeżeli chce to może odejść...

                                                         Listopad 2017
Ten dzień okazał się moim najgorszym w życiu. Nie zdawałam sobie sprawy jak mocno życie potrafi być niesprawiedliwe... 3 listopad. Piątek. Równo tydzień temu pani doktor pocieszała, że będzie dobrze. Siedzę na tej samej kanapie i czekam na wizytę. Ma podobno plan dla nas. Nagle dzwoni telefon. Wypadek. Wtedy jeszcze nie wiedziałam w jakim stanie jest mama. Siostry nie wiedziały, że byłam w ciąży. Nie wiedziały po co jestem u lekarza. Wizyta trwała szybko. Pani doktor przekazała, że zapisała mnie do innego lekarza. "On wam pomoże, proszę przyjść w poniedziałek". Ok. Zapisałam i szybko ruszylismy w stronę szpitala. Mama w stanie krytycznym operowana. Świat stanął w miejscu. Nie było czasu na żałobę. Całkowicie wymazałam z pamięci. Liczyła się tylko mama. Tak bardzo chciałam żeby żyła. Na wizytę pojechałam. Dla mamy. Nie dla siebie. Wiedziałam, że martwi się o nas. Mówiłam jej w piatek rano, że jadę na kontrolę. Przecież jak się obudzi to będzie pytać.
Wizyta trwała krótko. Dostaliśmy mnóstwo badań do zrobienia i zakaz starania się o dziecko do odwołania. W między czasie po pracy ciągle siedziałam u mamy. Mąż nie miał o to pretensji. Pod koniec listopada pojechaliśmy ponownie do doktora ze wszystkimi wynikami. Znalazł przyczynę poronień. Było ich kilka. Między innymi insulinooporność. Dostałam leki. Na kolejnej wizycie lekarz zapytał się kiedy chce być w ciąży.. wyszeptałam cicho "jak najszybciej"...

                                                          Grudzień 2017
Strach był okropny. Nie chciałam ponownie stracić Dzidziusia... obiecałam sobie i mężowi, że jeżeli teraz nie uda się to już nigdy nie będziemy próbować. Mąż uśmiechał się do mnie i powtarzał, że tym razem na pewno będzie dobrze. Moja mama też tak mówiła. Co za wspaniałe uczucie móc ją znowu słyszeć!
W tym miesiącu miałam monitorowany cykl. Wszystko pięknie. Owulacja o czasie, ale zakaz dalej mieliśmy.

                                                            Styczeń 2018
1 styczeń. Jest okres. Jest i strach. Chciałam się wycofać, nie umiałam tego powiedzieć mężowi. On tak bardzo cieszył się i wierzył. Wizyta 11 stycznia. Powinien być pęcherzyk. Nie rozumiałam dlaczego nie ma owulacji. Przepisał leki i miałam się za kilka dni pojawić ponownie.
Uśmiech lekarza mówił wszystko "proszę bardzo, jest pecherzyk." Wychodząc z gabinetu pan doktor pożegnał mnie słowami "życzę dużo seksu". Z uśmiechem wręczył swój numer telefonu i prosił żebym zadzwoniła jak tylko zobaczę dwie kreski.

***

Tak też się stało. Na początku lutego zadzwonilam do lekarza. Od razu zaczęłam brać luteinę i duphaston. Dodatkowo codziennie w brzuch zastrzyki przeciwzakrzepowe oraz leki na insulinooporność. Plamienia oraz krwawienia towarzyszyły nam do 20 tygodnia. Bałam się okropnie o swojego dzidziusia. Schudłam 7 kilo przez niepowciagliwe wymioty do 22 tygodnia. Po pierwszych badaniach prenatalnych ponownie schowałam dokumenty do segregatora "jestem w ciąży". Nie pamiętam ile razy byliśmy na izbie przyjęć. Nie pamiętam ile razy powtarzałam przez te dziewięć miesięcy "ciąża III poród I". Czas nie leczy ran. Nasza córeczka urodziła się w pazdzierniku. Poród wywoływany, w 41 tygodniu trafiłyśmy do szpitala. Leżałam cały czas podpięta do ktg. Coraz mniej wód płodowych i słabe przepływy. Wszystko zakończyło się szczęśliwie. Ciążę prowadziłam u doktora w Warszawie. Pracuje w szpitalu Bielańskim. Wspaniały człowiek. Bardzo nam pomógł. Dodatkowo chodziliśmy na wizyty do mojej pani doktor. To ona wiedziała kto nam pomoże. Całą ciążę pocieszała mnie. Prosiła abym się jak najwięcej uśmiechała.
Niestety do dnia dzisiejszego obwiniam siebie o to co się stało. Nie umiem się z tym pogodzić.
Wiem, że moje Aniołki czuwały i czuwają nad swoją Siostrzyczką.
Tak bardzo ją kocham. Tak bardzo o nią boję się. Budzę się w środku nocy i sprawdzam czy oddycha. Tulimy się zawsze po przebudzeniu... Opowiadam bajki, śpiewam kołysanki. Tak bardzo chce być dla niej najlepszą mamą.
Chce być również najlepszą żoną. Nasze małżeństwo było wystawione na próbę.
Nie wiem czy odważymy się na kolejne dziecko. Każda ciąża będzie dla nas trudna. Nie wiem czy dam radę. Ciągły strach... ból.
Wszystko przed nami.


Przez całe 40 tygodni towarzyszyła mi piosenka Piotra Rubika "Po to Bóg stworzył z prochu człowieka".
Dodawała i dodaje mi sił.

                                                                          J.

Ps. Aaaa! Z G. do tej pory utrzymujemy kontakt. Przeprowadziła się do mojego miasta. Ma miesiąc starszą córeczkę. Mamy zdjęcia z brzuszkami. Wspierała i wspiera mnie nadal.
Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie!

Po to Bóg stworzył z prochu człowieka
by cieszył się tym, tym co wokół siebie
a gdy kresu się swego doczeka
Pan zezwoli radować się w niebie

Każdy dzień nowym świata odkryciem
raz jest dobrze, a raz gorzej w życiu
powtarzajmy więc wciąż Boże słowa
w szczerozłotym serca zachwycie

Tu na ziemi nam trzeba próbować
życiem cieszyć się, życiem radować

Życiem cieszmy się już tu na ziemi
żarem słońca i klonów cieniem
cieszmy tym że kochamy wciąż siebie
a gdy przyjdzie czas cieszyć się niebem

Każdy dzień nowy świata odkryciem
raz jest dobrze, a raz gorzej w życiu
powtarzajmy więc wciąż Boże słowa
w szczerozłotym serca zachwycie

Tu na ziemi nam trzeba próbować
życiem cieszyć się, życiem radować

To nie państwa i nie kontynenty
to nie armie co kochają groby
nie na szczytach imperium zamęty
ważna godność jest ludzkiej osoby

Każdy dzień nowy świata odkryciem
raz jest dobrze, a raz gorzej w życiu
powtarzajmy więc wciąż Boże słowa
w szczerozłotym serca zachwycie

Tu na ziemi nam trzeba próbować
życiem cieszyć się, życiem radować
Tu na ziemi trzeba nam próbować
życiem cieszyć się, życiem

Tu na ziemi nam trzeba próbować
życiem cieszyć się, życiem radować



Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

"kocham i tęsknię" - historia Ani, mama wspaniałego aniołka Jasia!

Był maj okres spóźnial się już dobry tydzień ale to przecież nic takiego zawsze się spóźniał. "Przecież nie jestem w ciąży" pomyślałam ale dla własnego spokoju zrobię test... Jakie było moje zdziwienie kiedy zobaczyłam na teście 2 piękne czerwone kreseczki pomyślałam "przecież Anka zawsze o tym marzylaś" ale jak to teraz już?! Za 9 miesięcy mam być mama?! To był cudowny czas to pierwsze usg gdzie było widać mała 3mm kropkę wgl nie podobna do człowieka, pięknie bijące serduszko. Tygodnie mijały, brzuchol rósł a ja czułam się idealnie. Ciąża przebiegała idealnie książkowo, zero jakich kolwiek dolegliwości tylko kilogramy leciały do góry jeden za drugim.. Nadeszła zima a termin porodu był coraz bliżej i bliżej. Ostatnia wizyta u ginekologa i jego słowa "jak do poniedziałku nic się nie będzie dziać zgłosić się do szpitala" okej więc czekamy spakowani jeden dzień drugi i nic... Nadszedł upragniony poniedziałek 16 stycznia od 5 rano zaczął mnie boleć brzuch t

Niemożliwe? A jednak

Cześć! Zacznę od siebie. Nazywam się Magda i jestem mamą tego przepięknego aniołka Miłoszka, którego widzicie na zdjęciu i dziś skończyłby 15 miesięcy. 3 września 2017 roku dołączyliśmy z mężem do grona aniołkowych rodziców ale zanim do tego dojdziemy zacznę od początku. 10 grudnia 2016 roku dowiedzieliśmy się o ciąży, która była nieplanowana. Wiecie, niby człowiek jest świadomy ale jednocześnie zaskoczony, że udało Nam się to w tym czasie w którym się zupełnie nie spodziewaliśmy. Początkowo były to łzy i strach w trosce o naszą przyszłość lecz dopiero po czasie ukazała się radość, która nie trwała długo. Od 7 tygodnia do 14 włącznie miałam ciąże zagrożoną. W 12 tygodniu trwania ciąży dowiedzieliśmy się o płci. Dowiedzieliśmy się, że będziemy mieli synka. Początkowo byłam zawiedziona tą informacją, ponieważ liczyłam na dziewczynkę dopiero po chwili sobie pomyślałam: "Dziewczyno, co Ty pleciesz?! Ciesz się, że Wasz maluch rośnie zdrowo!" Mój mąż był wniebowzięty faktem o ch

"Cisza, której nigdy nie zapomnę.." historia Agaty

W wieku 16 lat zaszłam w pierwszą ciążę. Strach był ogromny, bo nie wiedziałam jak bliscy zareagują. Ku mojemu zaskoczeniu wszyscy przyjęli to bardzo dobrze . Dostałam dużo wsparcia i pomocy. Ciążę znosiłam dobrze, do 15. tygodnia zdarzyły mi się tylko typowe dolegliwości jak np. wymioty. Tygodnie szybko mijały, brzuszek pięknie rósł. W 21 tyg. ciąży dostałam skurczy i odeszły mi wody. Zadzwoniłam na pogotowie. Dyspozytorka z pogotowia nie wierzyła mi, że zaczęłam rodzić, dopytywała czy aby na pewno mam skurcze, czy nie panikuję za wcześnie. Na przyjazd pogotowia czekałam godzinę. Najdłużej trwającą godzinę w moim życiu. Zabrano mnie do szpitala, ale poród zaczął się już w karetce. Lekarz nie okazał mi większego zainteresowania, nie asystował podczas parcia. Moja mama przejęła niejako jego rolę, bo stale sprawdzała postęp porodu i to ona powiedziała mu, że dziecko jest już na świecie. Zapanowała cisza. Cisza, której nigdy nie zapomnę. Nie usłyszałam płaczu, ani tchnienia mojej cór