Cześć! Zacznę od siebie. Nazywam się Magda i jestem mamą tego przepięknego aniołka Miłoszka, którego widzicie na zdjęciu i dziś skończyłby 15 miesięcy. 3 września 2017 roku dołączyliśmy z mężem do grona aniołkowych rodziców ale zanim do tego dojdziemy zacznę od początku. 10 grudnia 2016 roku dowiedzieliśmy się o ciąży, która była nieplanowana. Wiecie, niby człowiek jest świadomy ale jednocześnie zaskoczony, że udało Nam się to w tym czasie w którym się zupełnie nie spodziewaliśmy. Początkowo były to łzy i strach w trosce o naszą przyszłość lecz dopiero po czasie ukazała się radość, która nie trwała długo. Od 7 tygodnia do 14 włącznie miałam ciąże zagrożoną. W 12 tygodniu trwania ciąży dowiedzieliśmy się o płci. Dowiedzieliśmy się, że będziemy mieli synka. Początkowo byłam zawiedziona tą informacją, ponieważ liczyłam na dziewczynkę dopiero po chwili sobie pomyślałam: "Dziewczyno, co Ty pleciesz?! Ciesz się, że Wasz maluch rośnie zdrowo!" Mój mąż był wniebowzięty faktem o chłopcu. Po wcześniejszych ustaleniach wiedzieliśmy, że będzie nosił imię Miłosz. I tak w spokoju i szczęściu oczekiwaliśmy do 24 tygodnia ciąży na badania prenatalne. Myśleliśmy, że najgorsze już za nami. Nie wiem dlaczego, lecz w głębi serca czułam, że coś może być nie tak a przecież w głos twierdziłam że nie ma takiej możliwości. W końcu nadszedł dzień, gdzie pojechaliśmy na umówioną wizytę z doktorem Maciejem Korcz z Bełchatowa. Młody, przemiły lekarz przeszedł odrazu do obowiązków. Wydawało mi się, że z każdym jego zdaniem jestem spokojniejsza. Do chwili gdzie po większości ustaleń, że mały jest zdrowy przeszliśmy zobaczyć jego serduszko. Patrzył, mierzył - mierzył, patrzył. Trwało to wieczność. I stało się! Lekarz spuścił głowę i rzekł, że nie ma najlepszych wieści. Serduszko nie jest takie jak powinno, widzę wadę - rzekł. Ja leżąc na tej leżance niby go słucham a całkowicie nie dopuszczam do siebie takich myśli. Wada była operacyjna, ciężka na tyle że jego losy miały się przedstawiać zaraz po urodzeniu. Jednak dziecko najbezpieczniejsze miało być w brzuchu u mamy. TAC typ I, wspólny pień tętniczy. To dziadostwo się do nas przypałętało prawdopodobnie dlatego, że na początku ciąży byłam bardzo mocno przeziębiona i infekcja wdała się do płodu. Zawalił nam się świat, przecież nie tak miało to wyglądać. Płakałam i ciągle płakałam z mężem na przemian. O dalszych losach wiedział tylko i wyłącznie Pan Bóg, nawet lekarze nie mogli niczego przewidzieć. Jeździłam na kontrolne echo serca, sprawdzalismy czy wszystko w porządku ale ciągle wisiał nad nami wielki znak zapytania. Przez pierwszy tydzień po takich wieściach byłam niedostępna, nieosiągalna dla innych jednak po czasie zaświeciła mi się lampka. Powiedziałam DOŚĆ! Ileż mogę narażać to maleństwo na stres? Pogarszać jego samopoczucie, stan zdrowia. Szczesliwa matka to i szczęśliwe dziecko. Tak też właśnie zaczęłam funkcjonować. Przestałam się martwić na zapas. Brzmi to abstrakcyjnie! Jak matka z takimi wieściami może tak się zachować. A no może! Zaczęłam cieszyć się tak jakby Miłoszek był zdrowy. O wadzie wiedzieli najbliżsi. Postanowiłam tego nie ogłaszać w świat by zaraz nie dostawać multum wiadomości a co? a jak? a dlaczego? Chociaż momentami takich też nie brakowało.. Co możesz odpowiedzieć innym jak sama nic nie wiesz i lekarz też nie wie? Całe szczęście mąż w tym czasie był dla mnie największym wsparciem. Rozumiał mnie bez słów. Z takim nastawieniem dotrwalismy do końca 36 tygodnia ciąży. Pojechaliśmy na wizytę kontrolną, gdzie tam okazało się że coś zaczyna się dziać. Dziecko ułożone odwrotnie niż powinno, źle mu wyszły przepływy dlatego odrazu dostaliśmy skierowanie na wykonanie cesarskiego cięcia. Nikt nie chciał ryzykować stanem zdrowia Miłosza. Na tej wizycie utkwiły mi słowa Doktora, który powiedział: “Przed Wami dopiero zacznie się najcięższy dla Was czas jak nie najgorszy” Byłam przerażona. To zabrzmiało tak jakby nie dawał żadnych szans na szczęśliwe zakończenie. Pomyślałam, a tam pierdolisz gościu głupoty. Nikt nie ma takich nadziei jak rodzice własnego dziecka. 24 lipca 2017 wywieziono mnie na salę operacyjną gdzie miało nastąpić cięcie. Bałam się tylko dwóch rzeczy. Pierwsza, że znieczulenie nie zadziała i poczuje jak mnie tną a druga, że nie usłyszę krzyku dziecka. Ku zdziwieniu wszystkich, usłyszeliśmy krzyk noworodka i to taki że połowa szpitala też zapewne słyszała. Położne położyły mi go chwilowo na klatkę piersiową gdzie powiedziałam do niego że krzyk ma po tacie ( tak jak się drze na meczach) i nastąpiła cisza. To było piękne. Poznał mój głos, gdzie chwilowo się uspokoił. Zabrały mi go i przekazały dalej. Czekaliśmy na reakcję. Co w rezultacie się okazało. Dostał 10/10 punktów, ważył 2700g i mierzył 56cm. Samodzielnie oddychał, reszta badań wyszła w porządku więc sobie pomyślałam: “Cholera, może on tej wady wogóle nie ma?! “ jednakże przy szczegółowych badaniach się potwierdziła. Miłoszek leżał na oddziale neonatologii pod obserwacją a ja miałam czas dla siebie by się regenerować, zbierać siły i przy okazji ogłupieć przez to wszystko. Każdy kolejny dzień miał stać pod znakiem zapytania. Cieszyliśmy się, że tak wspaniale dawał sobie radę, że mogliśmy go dotykać, przytulać. Radość ta nie trwała długo. Po 6 dobach życia Miłosza nastąpił kryzys. Gdy po moim wyjściu ze szpitala pojechaliśmy w odwiedziny, nie zastaliśmy go w swoim łóżeczku. Przez myśli nam nie przeszło, że mogło się coś stać. Przyszedł do nas lekarz, który nas poinformował, że Miłoszek został przewieziony na Intensywną Terapię. Złapał infekcję, początkowo nie wiedzieliśmy co to takiego. Później wydało się, że to sepsa. W skutek zakażenia całego organizmu doszło również do zapalenia opon mózgowo - rdzeniowych. Wyobrażacie sobie? To wszystko plus ta ciężka wada serca? Taki mały czlowieczek a tyle musi przecierpieć. By nie obciążać dodatkowo serduszka, Miłoszek był zaintubowany, nie oddychał samodzielnie. Był zacewnikowany, nie załatwiał się sam. Karmiony był czymś mleko-podobnym poza jelitowo. Emocje wzięły górę! Gdy spojrzałam na niego, jak leży taka kruszynka, sina, podpięta pod tyle “kabli”- rozplakałam się. Widząc gdy dziecko dostaje tak silne antybiotyki, dodatkowo morfinę wiedziałam jak cierpi. Wiedziałam jak go to mocno musiało boleć. Moje serce bolało tak samo. Już wtedy dostaliśmy propozycje o podjęciu terapii u psychologa. Stanowczo odmówiliśmy. Stwierdziliśmy, że we dwójkę damy radę. Albo się uda, albo będziemy się martwić później. Przede wszystkim, chcieliśmy być z tym razem i przeżywać to razem - sami! I tak mijały nam tygodnie bez żadnych pozytywnych wieści, bez popraw. By się gorzej nie dołować, zaczęliśmy szukać sami pozytywów. Przykładowo jadąc do szpitala jak co dzień, pytamy się położnej jak przebiegła dzisiejsza nocka, na co lekarka: “Wiecie Państwo, temperatura spadła tylko do 37°C” Na co my, że to świetna wiadomość bo przecież zawsze mogło być gorzej. Następna informacja na temat jedzenia. Położna nam powiedziała, że Miłosz dzisiaj wyjątkowo miał apetyt bo zjadł sporo mleczka z sondy. Na co my, że to też dobra wiadomość bo przecież musi zdobywać siły do walki by jak najszybciej wrócić z nami do domku. Widzieliśmy jakieś malutkie kroki w przód, przecież od czegoś trzeba zacząć. Lekarze byli pod wrażeniem naszego podejścia. Były momenty, gdzie wchodząc ledwo na salę płakałam ale w większości były takie gdzie czytalismy mu bajki i się śmialismy. Nie mając już chyba żadnych nadziei. Chcieliśmy wykorzystać ten czas maksymalnie do końca jak się da. Prawda jest taka, że nawet gdyby się wykaraskał Miłoszek nie byłby pełnosprawnym dzieckiem. Jak na tamten czas wyglądał nasz dzień? Praca, szpital dom - praca, szpital, dom. Jak tylko poczułam się na siłach, wróciłam do pracy by nie dać się poddać negatywnym myśleniem. Wiele osób zarzucało mi, że co ze mnie za matka skoro nie siedzę że swoim dzieckiem 24h. Więc po krótce to objaśnie, jakie powody złożyły się do takiej decyzji. Po pierwsze - ciągły brak miejsc w hotelu dla Matek przy szpitalu, a niestety nie stać było nas na wynajęcie hotelu gdzieś dalej. Dojezdzalismy codziennie 88km. Po przeanalizowaniu wychodziło nam to taniej. Po drugie - z punktu widzenia lekarzy było to mało sensowne przy takim stanie dziecka jakim był Miłosz, ponieważ miał on robione badania kontrolne dzień w dzień które trwały nawet do kilku godzin. Niestety nie leżał sam na sali, tylko z innymi dziećmi (zazwyczaj były to wczesniaczki) 7-mioro dzieci, gdzie jak trwał obchod trzy razy dziennie, wszyscy rodzice zostawali wyproszeni z sali. Kolejne czekanie. Po trzecie - z punktu widzenia psychologa owszem ważne jest dziecko ale ważne są również relacje między partnerami. Nie możemy dopuścić do rozłąki w takiej sytuacji, wrecz przeciwnie powinniśmy ze sobą jak najwięcej rozmawiać i przebywać. Tak też właśnie robiliśmy. Może dzięki temu, jesteśmy do dzisiaj szczęśliwym małżeństwem. Wstyd się teraz do tego przyznać ale jak nigdy zaczęliśmy prosić Pana Boga o zdrowie dla naszego dziecka. Sprawdziło się typowe powiedzenie, że jak trwoga to do Boga. Jeździliśmy do Częstochowy na Jasną Górę. Miałam ochotę tam wykrzyczeć wszystko temu tam na górze, dlaczego nam to robi. Bo nie chodzimy co niedzielę do Kościoła? Bo nie stosujemy się do Przykazań? Nie jesteśmy jedyni. Jak to się mówi: Wierzący ale nie praktykujący. Byłam mocno obrażona. Gdy minęło 1,5 miesiąca życia Miłoszka szykowalismy się z mężem do szpitala. Zawsze tam jeżdżąc obawialiśmy się jednego - widoku pustego łóżeczka. Tego dnia czułam się bardzo nieswojo. Coś ciągle siedziało mi z tyłu głowy. Gdy dojechaliśmy na miejsce nie pozwolono nam wejść na salę. Lekarze byli zebrani nad łóżeczkiem naszego dziecka. Znowu byłam przerażona. Przed mężem starałam zachować zimna krew lecz od środka wyłam z bólu. Widziałam, że gdy patrzy na mnie jak próbuję się dzielnie trzymać - robił to samo. W końcu wszyscy wyszli i pozwolili nam wejść. Jak nigdy położne zaproponowały mi wzięcie małego na ręce. To tak jakby chciały dać nam do zrozumienia, że to właśnie jest ten moment gdzie powinniśmy zacząć się z nim żegnac. Zgodziłam się. Gdy go objęłam……. Widok dziecka, które jest podtrzymywane przy życiu oraz placzacego męża nad jego łóżeczkiem totalnie mnie dobił. Poprosiłam położną o pomoc przy odłożeniu Miłosza do łóżka, przez te “kable” było to trochę skomplikowane. Nie potrafiłam na niego patrzeć. Chciałam uciec. Moje serce było rozbite na kilka części. Wychodząc ze szpitala powiedziałam do męża, że to jest kwestia kilku godzin. Szykując się do spania o godzinie 22 zadzwonił telefon. Zauważyłam, że to numer z Łodzi. Zapytałam męża czy odbiera on czy ja. Musiałam to przyjąć na klate. “Dobry wieczór, czy rozmawiam z mamą Miłoszka? Tak, słucham? Chciałam przekazać, że serce Miłoszka przestało bić. Bardzo mi przykro.” Całe szczęście zdążyliśmy go ochrzcić kilka dni wcześniej. Kiwnelam głową do męża, że to już koniec. Jaka była moja reakcja? “Kurwa! Jak ja mam o tym powiedzieć reszcie? “ Nie wylałam żadnej łezki do momentu jak zadzwoniłam do mojej mamy. Z mężem na zmianę plakalismy i się śmialiśmy. Na drugi dzień z rana gdy emocje nieco opadły, trwała taka głupia cisza. Stwierdziłam, że muszę być silna. Muszę to przetrwać. Jestem spokojniejsza bo nie widzę już jak moje dziecko cierpi. Zaczęliśmy załatwiać formalności związane z pogrzebem. W dalszym ciągu nie było mowy o psychologu. Stwierdziliśmy, że chcemy by uroczystość pogrzebowa skończyła się jak najszybciej, więc zdecydowaliśmy się na sam pochówek. To było dla nas za dużo. Wyobraźcie sobie, że potrafiłam dostawać telefony o treści: “Dlaczego nie robimy Mszy Świętej, jak my wypadniemy w oczach innych, bo ktoś tam się złożył na wieniec i będzie zawiedziony.. “ Kurwa, serio??? To nie jest wesele, to nie jest pogrzeb dorosłego człowieka. Litości. Wydawałoby się, że mogłabym opierać się na tych z którymi wcześniej bardziej obcowalismy z mezem, natomiast na ten moment ograniczyłam te kontakty do minimum. Najgorsze z tego okresu zapamiętałam białą, malutka trumienke, która śni mi się do dzis po nocach. Czy coś jeszcze takiego było? Chyba moment gdy musiałam kupić małemu ubranka jak do Chrztu Świętego. Początkowo nie chciałam uczestniczyć na Pogrzebie, natomiast przemyślałam temat i postanowiłam, że nie zostawię mojego męża samego. Podjęłam walke sama ze sobą ale zrobiłam to dla nas. Skoro od początku byliśmy razem, będziemy też do końca. Po pogrzebie czas nam przebiegał różnie. Raz lepiej, raz gorzej. Obiecałam sobie, że żałobę będę nosić w sercu już do końca życia a kolor ubrania nic tego nie zmieni. Ubierałam się tak jak zwykle i tak też próbowałam się zachowywać. Dużo rozmawialiśmy z ludźmi. Wydawało mi się, że w pewien sposób nam to ułatwia i pomaga. Mąż miaz takie samo podejście. Zatem wróciliśmy szybko do pracy. Często zadawano nam pytania, jak reagujemy na widok dzieci w szczególności tych małych. Więc tak. Zawsze gdzieś z tyłu głowy będzie ta myśl o dziecku. Jaki byłby duży, co by już potrafił. Podejrzewam, że takie myśli będą towarzyszyć nam do końca życia. Przede wszystkim nasza tragedia nie możemy obarczać i obwiniać innych, mających dzieci. No taki nasz los. Chociaż ma to też dwie strony medalu. Bywają momenty, gdzie chcemy unikać skupiska dzieci i być tylko dla siebie. Ale weź pod uwagę, dzieci teraz spotkasz wszędzie. Na podwórkach, w sklepie, w parku. Wszędzie! Musimy nauczyć się z tym żyć. Jak zapatrujemy się na kolejne dzieci? Z początku mąż zaraz po śmierci Miłoszka kategorycznie powiedział, żadnych dzieci. Ja wręcz przeciwnie. Pragnęłam wtedy siła je mieć ale uszanowałam jego zdanie. Nie miałam mu tego za złe. Czas kamufluje rany. Jednak to, że nie uczęszczaliśmy do psychologa przyprawialo mnie o jakiś niedosyt. Nie mogłam tu na miejscu porozmawiać z kimś prócz męża, kto by mnie tak bardzo rozumial. Zaczęłam szukać. Fora internetowa rodziców po stracie, jakieś artykuły. Mało. Postanowiłam pisać o tym prosto z serca na Instagramie. Początkowo mega bałam się odbioru ale mocno się zaskoczylam i dzisiaj tego nie żałuję, ponieważ poznałam tu mnóstwo mam Aniołkowych. Doznałam wsparcia, dużo dobrego słowa i wszystko to czego potrzebowałam. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, ile jest takich rodziców. Ile jest starających matek.. To bardzo przykre. Chciałabym by przestano milczeć i zaczęto mówić o tym głośno! Jestem na to żywym przykładem! Dzięki wpisom chce udowodnić wszystkim rodzicom w potrzebie, że można się podnieść ale trzeba dać sobie szansę! Nikt nam nie powiedział, że będzie łatwo. Dziś mija 13 miesięcy od śmierci Miłoszka a my nadal czujemy się na siłach by korzystać z życia, motywujemy, wspieramy. Co najważniejsze, podjęliśmy decyzję o rodzeństwie dla Miłoszka. Pozostaje nam trzymać mocno kciuki bo mamy nad sobą wspaniałego Anioła Stróża, który codziennie otacza nas swoją opieka i oczekuję na nas z niecierpliwością tak jak my. Miłoszku, synu! Pamiętamy, tęsknimy i bardzo Cię kochamy! ❤️
Był maj okres spóźnial się już dobry tydzień ale to przecież nic takiego zawsze się spóźniał. "Przecież nie jestem w ciąży" pomyślałam ale dla własnego spokoju zrobię test... Jakie było moje zdziwienie kiedy zobaczyłam na teście 2 piękne czerwone kreseczki pomyślałam "przecież Anka zawsze o tym marzylaś" ale jak to teraz już?! Za 9 miesięcy mam być mama?! To był cudowny czas to pierwsze usg gdzie było widać mała 3mm kropkę wgl nie podobna do człowieka, pięknie bijące serduszko. Tygodnie mijały, brzuchol rósł a ja czułam się idealnie. Ciąża przebiegała idealnie książkowo, zero jakich kolwiek dolegliwości tylko kilogramy leciały do góry jeden za drugim.. Nadeszła zima a termin porodu był coraz bliżej i bliżej. Ostatnia wizyta u ginekologa i jego słowa "jak do poniedziałku nic się nie będzie dziać zgłosić się do szpitala" okej więc czekamy spakowani jeden dzień drugi i nic... Nadszedł upragniony poniedziałek 16 stycznia od 5 rano zaczął mnie boleć brzuch t
Komentarze
Prześlij komentarz