Przejdź do głównej zawartości

"... Wierzę, że jesteście, że gdzieś tam istniejecie..."



"Wierzę, że jesteście, że gdzieś tam istniejecie i że rozumiecie dlaczego wierzę, że nic się bez celu nie dzieje tyle spotkało nas złego żyję nadzieją, że znów się spotkamy a wtedy światu wybaczę żyję nadzieją, że nie brak Wam mamy nie mogę myśleć inaczej niewiele tak czasu nam było dane to jakby nuty raz tylko zagrane fragmentu Waszej melodii lecz ja nauczyłam się ich na pamięć i będę po cichu nucić czasami tylko mój głos się załamie bo wiem, że nie możecie wrócić." W święta Bożego Narodzenia 2015 zaszłam w ciążę... od pierwszego dnia wiedziałam, że jestem w ciąży, że jest we mnie nowe życie... miesiąc później okazało się, że nawet 2......bliźniaki jednojajowe, jednoowodniowe, jednokosmówkowe...mąż szalał ze szczęścia, ja byłam przerażona, bo to trudna ciąża, ale potem z każdym dniem kochałam coraz bardziej, kochałam podwójnie... i wiedziałam, czułam, że te fikające na ekranie usg maleństwa to dziewczynki... achhh... nie zapomnę oczu i uśmiechu mojego męża gdy pierwszy raz usłyszał serduszka... nie znaliśmy płci, ale wiedzieliśmy, że to nasze Księżniczki. Mąż wychodził do pracy i mówił "Zuzia i Maja dajcie dziś mamie trochę odpocząć", bo bardzo ciężko przechodziłam ciąże. Zaczynałam właśnie 5 miesiąc, 18/19 tydzień... wizyta kontrolna i skierowanie do szpitala bo z dziećmi "coś się dzieje"......ja już wiedziałam, znowu czułam...płakałam całą noc... to było abstrakcyjne ale trzymałam rękę na brzuszku i powiedziałam w myślach "śpijcie spokojnie Aniołki, mama Was kocha", mamy chyba czują takie rzeczy... następnego dnia w szpitalu podczas badania usg ...cisza... "-bardzo mi przykro oba są martwe, nie słychać serduszek" ...wpadłam w szok, w otępienie, zapytałam tylko czy mogę zawołać męża...jego płacz, rozpaczliwy płacz, złamał mi serce....serce, które jeszcze nie dopuszczało do siebie, że rozpadnie się jeszcze na milion kawałków, kiedy moje maleństwa mi "zabiorą"...a dzieci, dzieci trzeba było urodzić...najpierw mnie chcieli położyć razem z innymi mamami, roześmianymi, przepełnionymi oczekiwaniem... ale chyba płacz mojego męża ruszył czyimś sumieniem... dostałam sale jednoosobową, mąż był przy mnie cały czas,oddychał za mnie, tylko w nocy nie mogło go być... wyganiałam go, a on mi cytował słowa przysięgi małżeńskiej......pierwsze tabletki nie zadziałały, dostałam drugie... -po 36 godzinach wywoływania i następnych 4 potwornego bólu odeszły wody... urodziłam... o 04:00 rano, bez męża, w przeraźliwej ciszy i smutku... jestem pewna, że nie istnieje na świecie gorsza, bardziej rozgrywająca serce cisza niż ta kiedy Twoje dzieci zegnają świat nie zdążywszy go przywitać.... owinięto moje Córeczki w białe prześcieradło i 40 minut czekałam na korytarzu na anestezjologa żeby mogli odciąć pępowinki i przeprowadzić zabieg.... Czekałam bo była niedziela a jakaś mama zaczęła akurat rodzic swoje żywe dzieciątko... byłam otlumaniona bólem, szokiem, ale z jednej strony chlonelam każdą z ostatnich wspólnych chwil razem, ostatnich - na zawsze, a z drugiej ta świadomość, że Księżniczki leżą ze mną na łóżku martwe złamały mi psychikę... potem podczas łyżeczkowania podobno strasznie mi spadło tętno w pewnym momencie, nie chciałam widocznie aby nas rozdzielano, chciałam być tam gdzie moje maleństwa... ale tętno wróciło, a ja obudziłam się sama...i wtedy do mnie dotarło... Stanęłam przed szpitalnym lustrem i wydałam z siebie taki niemy krzyk i szloch jaki tylko człowiek może z siebie wydać kiedy umiera za życia, kiedy kończy się świat a on niestety nie umarł razem z nim... Moich Córeczek mi nie pokazano, głównie dlatego że w momencie przyjęcia do szpitala okazało się iż od 1-2 tyg nosiłam je martwe w brzuszku, miały już obrzęki pośmiertne... Pewnie jakbym się bardzo uparła to by je przynieśli, ale coś mnie powstrzymywało, może one same już tam z góry... dziś pamiętam te moje dwie najukochańsze łobuziary z ekranu usg jak fikały, jak machały rączkami i nogami, jak głośno i szybko biły ich serduszka... pamiętam je... żywe... i tak jest chyba lepiej. Zawsze pozostanie to chyba, bo ile tych pożegnań by nie było i jakie by nie były nam aniołkowym mamom zawsze będzie mało, bo może można było zrobić więcej ? Najgorszy był powrót do domu, z tą pustką w sobie, z odruchowym łapaniem się za brzuch...pierwszy tydzień właściwie miesiąc płakałam, krzyczałam 24 godziny na dobę, błagałam żeby mi ktoś oddał moje dzieci, moje maleństwa... nie chciałam żyć,nie miałam po co, nie miałam siły.. psychiatra, pogrzeb...wszystko jak przez mgle a równocześnie niczym wyoalone rozgrzanym węglem w pamięci, jak tylko zamknę oczy czuję to wszystko tak samo intensywnie....teraz juz zdecydowanie rzadziej ale przez kilkanaście miesięcy miewałam "ataki" krzyczałam wtedy, prosiłam żeby wróciły, płakałam do utraty sił i tchu...musiałam być wtedy sama, bo musiałam że swoim bólem zejść na samo dni żeby ruszyć dalej....prssz pierwszy rok codzienny spacer na cmentarz, pierwsze święta, brak choinki, bunt, ból, pierwsze urodzinki, i tak właściwie każdy dzień, w którym myślę jakie już by były...Po roku i 5 miesiącach pod moim sercem pojawił się maleńki tęczowy Cud... zabłysnął, rozpalił w nas wiarę, nadzieje i miłość, po czym w 8/9 tc dołączył do swoich Siostrzyczek...i jakoś tak mija dzień za dniem, byle jak, byle trwać, raz lepiej, raz gorzej... i tak już do końca. Zwykły dzień , niezwykła tęsknota... To już tak będzie, zawsze będę Je widziała w maluchach stawiających pierwsze kroki, w zaczynających słodko składać zdania dwulatkach, w zbuntowanych 3 latkach, w czterolatkach na rowerkach i 5 latkach maszerujacych dumnie do przedszkola... I tak dalej i tak dalej... Aż w końcu w dorosłych kobietach. I wiem już że każdej z nich będzie mi brakowało, coraz bardziej...Bo mogłyby takie być, a nigdy nie będą. Co najgorszego spotyka nas od innych ludzi ? To kiedy traktują nasze dzieci jak traumatyczny temat, o którym "trzeba zapomnieć", kiedy traktują nasze dzieci jak "obumarłą ciąże" a nie nie istoty ludzkie, członków rodziny, cud życia, którym przecież sami się zachwycali dopóki te iskierki życia nie zgasły. Oczekuje się od nas, że zapomnimy o własnych dzieciach, że "przepracujemy problem / żałobę" będziemy tacy jak wcześniej. Ludzie unikają tematu, boją się wymawiac imiona naszych dzecii, niektórzy zachowują się wręcz jakbyśmy mieli zarazić ich naszym nieszczęściem. A czego my rodzice po stracie byśmy chcieli? Zrozumienia, że już nigdy nie będziemy tacy sami, że coś w nas zgasło wraz z naszymi dziećmi, że każdego dnia mierzymy się że stratą, tęsknotą i niczym nie dającą zapełnić się pustką. Jest jedna jedyna rzecz, której sobie nie wybaczę, choćbym była najbardziej grzesznym człowiekiem , tylko z tej jednej sama siebie nie rozgrzeszę. Zabrakło mi odwagi, sił żeby pożegnać moje Córeczki tak jakbym chciała, zabrało mi sił żeby choć na chwilę wziąć na ręce miłość, którą urodziłam. Nie ma dnia żebym o tym nie myślała, żebym nie chciała cofnąć czasu. To nic, że był sine, martwe, zimne...to były moje Córeczki, dzieciątka moje, ciałka z mojego ciała, krew z mojej krwi i serduszka z mojego serca. Tyle razy chciałam je wykopać z pod tej zimnej ziemi, utulić ostatni raz.... Dziś po prawie 3 latach wciąż czasem przytulam się do grobu. Bo One tam są i choć "to tylko dla ciałek miejsce spoczynku, duszyczki mają swój kącik w niebie" to ja wiem, że moje maleńkie Córeczki tam śpią...i tak właściwie to mój drugi dom, bo serce matki jest tam gdzie jej dzieci. Co pomaga mi żyć z tym na co dzień ? Głównie cytat, który "wytatuowałam" sobie na sercu, i który w tym całym bezsensie, niepogodzeniu, niezrozumieniu stał się sensem mojego życia po stracie dzieci : "Mówią, że czas w Niebie można porównać do naszego mgnienia oka. Czasami pomaga mi to myśleć o moich dzieciach biegnących przede mną pośród łąki dzikich kwiatów i motyli, tak szczęśliwych i tak zanurzonych w momencie, że kiedy obrócą się do tyłu ja już tam będę..." "Gdzieś na łące, małe dziewczynki plotą wianki z niezapominajek - kiedyś przyniosą nam je na spotkanie." Skarby moje, serduszka moje, dzieciątka moje, wszystko Wy moje... Kiedyś nadrobimy te wszystkie lata niespojrzeń, niespotkań, niedotknięć, niebuziaków, nieśmiechotek, niełezek, niezabaw, niepsotek, nieświąt, nierozpieszczania, nietulenia, niekołysanek, nieschronien w mamusinych ramionach, niespacerków na tatusinych rączkach... te wszystkie lata pustego domu, który nawet pełen ludzi bywa bezludny... Wszystkich łez wylanych waszym pokoiku w, którym wciąż uparcie Was nie ma... Wszystkich dni, w których w każdym z nich zastanawiam się jakie byście były, jaka ja bym była gdybyście były... Jeszcze trochę Calineczki moje... Powinnyście tu być i kropka. Jest mi bardzo przykro, że nie nauczę Was kobiecości... Nie przejdę z Wami przez ten cudowny etap zalewającego wszystkiego różu... WSZYSTKIEGO różowego co tylko rodzice i dziadkowie znaleźli by w sklepach. Tych sukieneczek , które już na Was czekały w szafie... których nigdy się nie pozbędę. Oczekiwania na Wasze pierwsze kiteczki na główkach...pierwszych słów, uroczych fochów i ekscytującego buntu trzylatek... Waszych lalek i ulubionych bajek... godzinnego wybierania rano ciuszków do żłobka czy przedszkola... pierwszych publicznych występów... kolczyków w uszkach... podkradania mamie kosmetyków i wkładania stópeczek w mamusine buty. Waszego dorastania, pierwszych miłości i naszej niepowtarzalnej relacji / przyjaźni jakie mają mamy z córkami...Nigdy nie zobaczę jak stajecie się tymi pięknymi, mądrymi kobietami, którymi na pewno byście były... Waszej studniówki, Waszych miłości życia, rodzin....Nigdy nie doczekam się wielokrotnych telefonów do mamy o rady kiedy stawiałybyście pierwsze samodzielne kroki w dorosłym życiu... Bo wiedziałybyście, że zawsze i wszędzie zrobię dla Was wszystko, bez zastanowienia oddam życie za Obie i każdą z osobna. Nie doczekam Waszych rodzin, Waszych dzieci... A kiedy przyjdzie już na mnie czas nie będzie Was przy mnie by trzymać mnie za rękę.... to nie Wy odprowadzicie mnie w ostatnią drogę... ale kiedy to się już stanie jedyne co mnie w tym pociesza mnie jedynie to, że Wy już tam będziecie na mnie czekać. Wciąż krocze mroczną doliną, ale ból przekułam w siłę każdego dnia udowadniając światu, który mi je zabrał, że miłość silniejsza jest niż śmierć. Nadal tęsknię, nie rozumiem i nigdy się z tym nie pogodze, ale jestem dumna z bycia mamą dziewczynek, które swoim zaistnieniem nauczyły mnie najcudowniejszej miłości na świecie. Dziewczynek, które są dla nas księżniczkami, cudownymi, rozpieszczonymi aniołkami i czasem coś zbroją żeby przypomnieć - jesteśmy mamusiu. Bo są... w każdej sekundzie, w każdej chwili obok... dzieci są na zawsze. Tylko Ty aniołkowa Mamo.... Tylko Ty aniołkowy Tato... Tylko Wy znacie najgorszą z cisz...ten paradoks, że w tej z najstraszniejszych cisz wali się z niemym hukiem cały Wasz świat... Wasze oczekiwanie na cud, plany, rodzicielstwo, życie, przyszłość... Mówią, że nic tak nie boli jak śmierć spełnionego marzenia. Mają rację - nic... Nic już potem nie jest w stanie złamać nas tak bardzo... I zostajemy mrokiem okryci w ciągu dnia i wciąż wpatrzeni w blizne ziemi nad grobem - nad grobem, w którym złożyliśmy cały nasz świat, nasze serca z naszymi dziećmi... Wielu z nas się podnosi... Słysząc od innych podziw wraz z moim "ulubionym" - ja bym tego nie przeżyła... Bez świadomości z jakim poczuciem winy boryka się każdy z nas, że my żyjemy a ich nie ma... Bez świadomości jaki krzyk rozpaczy człowiek potrafi wydrzeć z siebie, ile razy płaczę i krzyczy to utraty sił z bezsilności , ile cierpienia kryje się w milczeniu, ile nocy gryziemy z bólu ręce - umierając z miłości... Każdego dnia bierzemy ten krzyż na ramiona i każdego dnia staje się on coraz cięższy... Bo czas nie leczy ran, czas w naszym przypadku z każdym dniem uświadamia nam ile straciliśmy co moglibyśmy przeżywać razem, a zostało nam to odebrane, wyrwane z życia bez znieczulenia... I nawet kiedy widzisz mnie zadbaną, uśmiechniętą w wirze pracy i życia... W rozwianych włosach i letniej sukience... Nie myśl proszę, że zapomniałam, że nie boli.... Bo są anioły, których skrzydła ważą tonę...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"kocham i tęsknię" - historia Ani, mama wspaniałego aniołka Jasia!

Był maj okres spóźnial się już dobry tydzień ale to przecież nic takiego zawsze się spóźniał. "Przecież nie jestem w ciąży" pomyślałam ale dla własnego spokoju zrobię test... Jakie było moje zdziwienie kiedy zobaczyłam na teście 2 piękne czerwone kreseczki pomyślałam "przecież Anka zawsze o tym marzylaś" ale jak to teraz już?! Za 9 miesięcy mam być mama?! To był cudowny czas to pierwsze usg gdzie było widać mała 3mm kropkę wgl nie podobna do człowieka, pięknie bijące serduszko. Tygodnie mijały, brzuchol rósł a ja czułam się idealnie. Ciąża przebiegała idealnie książkowo, zero jakich kolwiek dolegliwości tylko kilogramy leciały do góry jeden za drugim.. Nadeszła zima a termin porodu był coraz bliżej i bliżej. Ostatnia wizyta u ginekologa i jego słowa "jak do poniedziałku nic się nie będzie dziać zgłosić się do szpitala" okej więc czekamy spakowani jeden dzień drugi i nic... Nadszedł upragniony poniedziałek 16 stycznia od 5 rano zaczął mnie boleć brzuch t

Niemożliwe? A jednak

Cześć! Zacznę od siebie. Nazywam się Magda i jestem mamą tego przepięknego aniołka Miłoszka, którego widzicie na zdjęciu i dziś skończyłby 15 miesięcy. 3 września 2017 roku dołączyliśmy z mężem do grona aniołkowych rodziców ale zanim do tego dojdziemy zacznę od początku. 10 grudnia 2016 roku dowiedzieliśmy się o ciąży, która była nieplanowana. Wiecie, niby człowiek jest świadomy ale jednocześnie zaskoczony, że udało Nam się to w tym czasie w którym się zupełnie nie spodziewaliśmy. Początkowo były to łzy i strach w trosce o naszą przyszłość lecz dopiero po czasie ukazała się radość, która nie trwała długo. Od 7 tygodnia do 14 włącznie miałam ciąże zagrożoną. W 12 tygodniu trwania ciąży dowiedzieliśmy się o płci. Dowiedzieliśmy się, że będziemy mieli synka. Początkowo byłam zawiedziona tą informacją, ponieważ liczyłam na dziewczynkę dopiero po chwili sobie pomyślałam: "Dziewczyno, co Ty pleciesz?! Ciesz się, że Wasz maluch rośnie zdrowo!" Mój mąż był wniebowzięty faktem o ch

"Cisza, której nigdy nie zapomnę.." historia Agaty

W wieku 16 lat zaszłam w pierwszą ciążę. Strach był ogromny, bo nie wiedziałam jak bliscy zareagują. Ku mojemu zaskoczeniu wszyscy przyjęli to bardzo dobrze . Dostałam dużo wsparcia i pomocy. Ciążę znosiłam dobrze, do 15. tygodnia zdarzyły mi się tylko typowe dolegliwości jak np. wymioty. Tygodnie szybko mijały, brzuszek pięknie rósł. W 21 tyg. ciąży dostałam skurczy i odeszły mi wody. Zadzwoniłam na pogotowie. Dyspozytorka z pogotowia nie wierzyła mi, że zaczęłam rodzić, dopytywała czy aby na pewno mam skurcze, czy nie panikuję za wcześnie. Na przyjazd pogotowia czekałam godzinę. Najdłużej trwającą godzinę w moim życiu. Zabrano mnie do szpitala, ale poród zaczął się już w karetce. Lekarz nie okazał mi większego zainteresowania, nie asystował podczas parcia. Moja mama przejęła niejako jego rolę, bo stale sprawdzała postęp porodu i to ona powiedziała mu, że dziecko jest już na świecie. Zapanowała cisza. Cisza, której nigdy nie zapomnę. Nie usłyszałam płaczu, ani tchnienia mojej cór