Przejdź do głównej zawartości

"... miałam nadzieję, że to będzie chwilowe..."





Dzisiaj nieco smutniejszy temat. W sumie tak myślę, że wart przeczytania przez każdego rodzica, ponieważ większość rodziców miało styczność z pobytem w szpitalu wraz z swoim maleństwem. Jedyna różnica to taka, że jedni przychodzą tam na chwilę, drudzy zostają na trochę dłużej. Są nawet i trzeci, którzy niestety musieli zmierzyć się z czymś gorszym. Ze śmiercią. Tak sobie pomyślałam, że chyba z początku przechodziłam przez każdy ten etap. Na początku miałam nadzieję, że to będzie chwilowe a dalsza hospitalizacja rozegra się w domu, później nastawiłam się psychicznie na to, że możemy zostać trochę dłużej bądź ewentualnie będziemy częstymi gośćmi w szpitalnych progach. Niestety okazało się inaczej. Dzisiejszy wpis ma charakter ukazania Wam prawdy z życia szpitalnego, przez które przeszłam oraz moja próba zmiany myślenia na pozytywniejsze. Czy tak się da?! Abstrakcja! Mój najcięższy okres z tego życia trwał aż 42 dni. Stanowczo o 42 dni za dużo. Tyle dni żył Miłosz. Na pierwszy rzut oka dla innych wydawało się to tak: Jadą, wracają - jadą, wracają. Ale nikt nie wiedział co działo się tam w środku. Sama sytuacja ze stanem zdrowia Miłoszka była dla nas dość stresująca i męcząca ale bywały jeszcze sytuacje, które się do tego przyczyniały. Będąc na oddziale neonatologii gdzie leżał mój synek, po jednej stronie była cześć intensywnej terapii, po drugiej stronie były sale “normalne” gdzie dzieci leżały na obserwacji z drobnymi usterkami zdrowotnymi. Te sale są ustawione w głębi gdzie nie było zbytnio widać dzieci natomiast pokoje tzw. OIOMu są oszklone, za to tam widok traumatyczny. Malutkie wcześniaki i nie tylko, podpięte pod 3 razy większe aparatury podtrzymujące ich przy życiu. To było straszne. Pamiętam do dzisiaj, gdy pierwszy raz zeszłam o własnych siłach do mojego dziecka po CC i ten widok mnie przyprawił o coś strasznego. Pamiętam, że wtedy się rozpłakałam. To był czas jeszcze, gdzie mój synek leżał na tej normalnej sali i mogłam go dotknąć, przytulić, nakarmić. Powiedziałam wtedy do mojego męża, że współczuję bardzo tym rodzicom nie będąc świadoma że zaledwie za parę dni znajdę się w podobnej sytuacji. Przypadków chorób dzieciaków było tak mnóstwo, że nawet nie wiedziałam że coś takiego może istnieć. Najbardziej bolały mnie przypadki, gdzie leżały dzieci porzucone przez swoich rodziców. Ich mamami wtedy stawały się położne. Nawet ja miałam w tym udział gdzie kupując coś dla Miłoszka kupowałam też coś dla takiego porzuconego dziecka. Bodajże pampersy, zabawkę. Później gdy sytuacja zmieniła się o 260° musiałam osobiście się z tym zmierzyć. Widok własnego dziecka, podpiętego pod tyle urządzeń doprowadzał mnie do szału. Gdyby nie to, że mu pomagały to bym je wszystkie rozerwała na strzępy. Jeżeli chodzi o lekarzy tam, to wiadomo jak wszędzie. Byli tacy z powołania i tacy, gdzie się do tego nie nadawali kompletnie. Kluczową rolę odgrywały tam jednak położne. Wszystkie, które czuwały przy Miłoszku były to niesamowite ciocie. Wiedziałam, że jest w dobrych rękach. Za każdym razem ich podziwiałam i podziwiam do dziś i dziękuję, że robiły wszystko w ostatnich jego dniach. Dziękuje, że pozwalały mi robić wszystko to co było na tamtą chwilę możliwe przy nim. Teraz chyba najcięższy temat, opisanie Wam tego, jak my rodzice funkcjonowaliśmy na tamten czas. Wiadomo szpital szpitalem ale wracaliśmy do domu, do ludzi i tu też trzeba było się odnaleźć. Na początku dochodząc do siebie po CC nie wiedziałam gdzie podziać swoje myśli. Ciągle gapiłam się w telefon, patrzyłam na zdjęcia małego, płakałam szukając wyjścia z sytuacji. Byłam nastawiona już, że zgłoszę się do jakiejś instytucji o pomoc. Mąż jednak starał się panować nad wszystkim ale niestety musiał pracować, byśmy mogli z czegoś się utrzymać. Łatwo nie było. Do Miłoszka jeździliśmy codziennie 88 km. We wcześniejszych wpisach opisałam, co złożyło się na fakt tego że do niego dojeżdżałam. Pewnego dnia powiedziałam sobie dość! Nie dam rady już tak! Wracam do pracy! Dziękuję do dziś mojemu Marcinowi, że nie odrzucił tego pomysłu tylko mnie w nim poparł. Czy to był dobry pomysł? Tak i nie. Dostawałam dużo pytań a dlaczego nie jestem z dzieckiem przy nim? A dlaczego on tam leży? Oczywiste było to, że nie mówiłam nikomu prawdy. Jakby to wyglądało, piłując paznokcie:.. a wiesz moje dziecko walczy o życie a ja żeby nie zwariować piłuje Ci właśnie paznokcie a jednocześnie zarabiam na to żeby do niego dojeżdżać. Po części tak było. Wiadomo, że nie pracowałam wtedy całe dnie tylko rano a potem czekałam na męża i wyfruwaliśmy do szpitala. Każde rozmowy na temat Miłosza przyprawiały mnie o gól w gardle bo nie mogłam słowa wydusic bez drżącego głosu. To jeszcze nie był ten czas, gdzie swobodnie mogłam o wszystkim opowiadać. Dopiero zaczynałam się tego uczyć. Dzięki temu przetrwałam kilka dni. Oczywiście bywały momenty krytyczne między mną a moim mężem. Były kłótnie o wszystko i o nic. Nie panowałam wtedy nad emocjami, on też. Grunt, że w najgorszych chwilach potrafiliśmy powiedzieć sobie przepraszam i się zrozumieć. Mały działał na nas jak idealny środek łagodzący sytuacje. Jeżdżąc do niego zawsze byliśmy we wszystkim razem w całości dla niego. W sytuacji gdzie nie było żadnej poprawy w stanie zdrowia Miłosza wiedzieliśmy, że sytuacja zakończy się źle. Przestawaliśmy żyć nadzieją. Samo nam to nie przyszło. Głównie przez lekarzy, którzy cały czas dawali nam do zrozumienia że to ten moment, gdzie powinniśmy zacząć się żegnac z dzieckiem. Każdy kolejny dzień miał być dla nas dniem ostatnim. By się gorzej nie dołować i umilić sobie ten czas, szukaliśmy sami pozytywnego wyjścia. Co się na to składało. Czytanie bajek, śpiewanie piosenek. Pocieszaliśmy się najdrobniejszymi rzeczami. Dosłownie. No bo na ludzki rozum co nam pozostało robić? Pomimo cierpienia i stresu jaki przeszliśmy wtedy, dzisiaj wiem że dla swojego dziecka zrobiłam wszystko co mogłam. I czuje się spełniona w 100%. Nie mam sobie nic do zarzucenia a to najważniejsza rzecz w późniejszym funkcjonowaniu. Inni nie muszą tego wiedzieć. Przede wszystkim, nie można komuś czegoś udowadniać. Ci co widzieli jak było to wiedzą. Czyli ja,mój mąż, Miłosz i pan Bóg. I jedynie on może mnie później osądzać. Chciałabym Wam bardziej szczegółowo to opisać ale nie potrafię. Nie da się wszystkiego obrać w słowa. Dużo pozostaje w głowie. Mam nadzieję, że choć trochę mogłam Was nakierować w tejże sytuacji i odrobinę dać do myślenia. Ściskam mocno, do usłyszenia!





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"kocham i tęsknię" - historia Ani, mama wspaniałego aniołka Jasia!

Był maj okres spóźnial się już dobry tydzień ale to przecież nic takiego zawsze się spóźniał. "Przecież nie jestem w ciąży" pomyślałam ale dla własnego spokoju zrobię test... Jakie było moje zdziwienie kiedy zobaczyłam na teście 2 piękne czerwone kreseczki pomyślałam "przecież Anka zawsze o tym marzylaś" ale jak to teraz już?! Za 9 miesięcy mam być mama?! To był cudowny czas to pierwsze usg gdzie było widać mała 3mm kropkę wgl nie podobna do człowieka, pięknie bijące serduszko. Tygodnie mijały, brzuchol rósł a ja czułam się idealnie. Ciąża przebiegała idealnie książkowo, zero jakich kolwiek dolegliwości tylko kilogramy leciały do góry jeden za drugim.. Nadeszła zima a termin porodu był coraz bliżej i bliżej. Ostatnia wizyta u ginekologa i jego słowa "jak do poniedziałku nic się nie będzie dziać zgłosić się do szpitala" okej więc czekamy spakowani jeden dzień drugi i nic... Nadszedł upragniony poniedziałek 16 stycznia od 5 rano zaczął mnie boleć brzuch t

Niemożliwe? A jednak

Cześć! Zacznę od siebie. Nazywam się Magda i jestem mamą tego przepięknego aniołka Miłoszka, którego widzicie na zdjęciu i dziś skończyłby 15 miesięcy. 3 września 2017 roku dołączyliśmy z mężem do grona aniołkowych rodziców ale zanim do tego dojdziemy zacznę od początku. 10 grudnia 2016 roku dowiedzieliśmy się o ciąży, która była nieplanowana. Wiecie, niby człowiek jest świadomy ale jednocześnie zaskoczony, że udało Nam się to w tym czasie w którym się zupełnie nie spodziewaliśmy. Początkowo były to łzy i strach w trosce o naszą przyszłość lecz dopiero po czasie ukazała się radość, która nie trwała długo. Od 7 tygodnia do 14 włącznie miałam ciąże zagrożoną. W 12 tygodniu trwania ciąży dowiedzieliśmy się o płci. Dowiedzieliśmy się, że będziemy mieli synka. Początkowo byłam zawiedziona tą informacją, ponieważ liczyłam na dziewczynkę dopiero po chwili sobie pomyślałam: "Dziewczyno, co Ty pleciesz?! Ciesz się, że Wasz maluch rośnie zdrowo!" Mój mąż był wniebowzięty faktem o ch

"Cisza, której nigdy nie zapomnę.." historia Agaty

W wieku 16 lat zaszłam w pierwszą ciążę. Strach był ogromny, bo nie wiedziałam jak bliscy zareagują. Ku mojemu zaskoczeniu wszyscy przyjęli to bardzo dobrze . Dostałam dużo wsparcia i pomocy. Ciążę znosiłam dobrze, do 15. tygodnia zdarzyły mi się tylko typowe dolegliwości jak np. wymioty. Tygodnie szybko mijały, brzuszek pięknie rósł. W 21 tyg. ciąży dostałam skurczy i odeszły mi wody. Zadzwoniłam na pogotowie. Dyspozytorka z pogotowia nie wierzyła mi, że zaczęłam rodzić, dopytywała czy aby na pewno mam skurcze, czy nie panikuję za wcześnie. Na przyjazd pogotowia czekałam godzinę. Najdłużej trwającą godzinę w moim życiu. Zabrano mnie do szpitala, ale poród zaczął się już w karetce. Lekarz nie okazał mi większego zainteresowania, nie asystował podczas parcia. Moja mama przejęła niejako jego rolę, bo stale sprawdzała postęp porodu i to ona powiedziała mu, że dziecko jest już na świecie. Zapanowała cisza. Cisza, której nigdy nie zapomnę. Nie usłyszałam płaczu, ani tchnienia mojej cór